Triathlon Energy Duathlon Energy Energy Meeting MTB Energy Run Energy Energy Events

Triathlon na Spitsbergenie? Czemu nie!

Triathlon energy

06.04.2018 2164

Triathlon na Spitsbergenie? Czemu nie!

Mówi o sobie, że ciałem obdzieliłaby dwie osoby. To jednak nie przeszkodziło jej zadebiutować w triathlonie. Spodobało jej się tak bardzo, że zorganizowała triathlon wspak na Spitsbergenie. Najpierw bieg, później rower i na końcu pływanie, a raczej przedzieranie się przez lód. W stacji polarnej, gdzie pracuje wzięła także ślub. Po powrocie do Polski ma już zaplanowany kalendarz startów. Joannę Perchaluk spotkacie m.in. na Lotto Triathlon Energy w Chełmży, a póki co zapraszamy do lektury rozmowy z niezwykłą debiutantką.

Jak narodził się Twój pomysł na Triathlon wspak?

Joanna Perchaluk: Przede wszystkim niesiona euforią mojego pierwszego startu w triathlonie w Gniewinie, w którym wystartowałam jeszcze przed wyjazdem, stwierdziłam, że będzie to fajny pomysł. Kolega, który przybywał z nami na Stacji w czasie lata miał ze sobą rower (przyjechał na Svalbard prosto z długiej rowerowej wycieczki), namówiłam go więc, aby ten rower wykorzystać i zrobić triathlon. Jak pomyśleli tak zrobili, zrobiliśmy Triathlon wspak. Dystans wynosił około 150 m biegiem, 150 m rowerem i około 60 m w wodzie.

Jeśli Triathlon Wspak, to zawodnicy zaczynali od biegu i kończyli start w wodzie?

J. P.: Nie mogliśmy zacząć od wody, ze względu na zimno. Najpierw biegliśmy pod górę do bazy. Tam wsiadało się na rower i był zjazd w dół do brzegu. Trasa biegowa i rowerowa była jedna, ponieważ jesteśmy na terenie parku narodowego i poza tą drogą w zasadzie nie powinniśmy się poruszać żeby nie deptać tundry. Następnie oddanie roweru i wejście do wody. Etap pływacki polegał na przedzieraniu się przez lód - w tamtą sobotę od rana czekaliśmy na dobrą pogodę, ale coraz bardziej i bardziej mnożył się lód. Etap w wodzie zorganizowano bardzo profesjonalnie, trzeba było okrążyć boję, a w pontonie siedział kolega, który pilnował bezpieczeństwa.

60 metrów w wodzie dało w kość zawodnikom?

J. P.: Tak, z pewnością przedzieranie się przez bryły lodu było sporym wyzwaniem, ale też niezłą frajdą! Woda wzbudzała najwięcej emocji. Niektórzy startowali w krótkich spodenkach, więc chwalili się potem kto miał bardziej pocięte lodem nogi! :)

Ze zdjęć widać, że dobór strojów był bardzo skrupulatny...

J. P.: Ha ha ha :) Tak, była startująca lodówka, był święty Mikołaj, mop na głowie, był też gabion. Czyli taki kosz z siatki wypełniony kamieniami i zabezpieczający brzeg. Mechanik zrobił nawet swój rower, który miał trzy koła. Zespawał go z części, pozostali uczestnicy byli pod wielkim wrażeniem!

Często macie w bazie okazję do uprawiania sportu?

J. P.: Generalnie wszystko zależy od osób i chęci. Stacja wyposażona jest w mini siłownię, czyli bieżnię, atlas, rower spinningowy, orbitrek, sztangę i obecnie mój prywatny rower z trenażerem. Mieliśmy też turniej tenisa stołowego, turniej kręgli oraz turniej strzelecki, bo mamy wiatrówkę.

Planujesz kolejne starty w triathlonie?

J. P.: Oczywiście, że planuję i to zaraz po powrocie! Najpierw będzie to triathlon w Blachowni, gdzie nawet start zadeklarował mój mąż, z zaznaczeniem, że będzie to najkrótszy dystans czyli supersprint. Potem będzie Chełmża na dystansie 1/8, Mrągowo na dystansie 1/4, a na końcu Malbork ponownie na dystansie 1/8. Jeśli czas i chęci pozwolą, to jeszcze wrześniowy Duathlon w Ustce.

Czy masz warunki, aby się przygotowywać w Stacji?

J. P.: Do tych startów staram się dzielnie przygotowywać pod okiem Fabryki Triathlonu, mając tutaj bieżnię, trenażer i zakupione gumy pływackie. O ile rower i bieg jakoś pójdą, o tyle mam nadzieję, że na starcie nie utonę, ponieważ etap pływacki po roku przerwy może być radosny :) Moja waga startowa jest jeszcze taka, że można by ją podzielić na dwie osoby, więc na razie są to krótsze dystanse, ale kto wie, kto wie co za rok?

Czy chciałabyś organizować Triathlon wspak w Polsce po powrocie?

J. P.: Nie wiem czy w Polsce byłoby to uzasadnione, bo tu przede wszystkim temperatura robiła tę różnicę. Natomiast chodziło o zorganizowanie czegoś fajnego, czego tu nie było, co jednocześnie nie będzie trudne, ale będzie wyzwaniem przez lodowatą wodę. Bo jednak nie wszyscy pływają, a woda zimna. Nie wiem czy w Polsce miałoby to większy sens. Tutaj bardziej chodziło o dobrą zabawę niż rywalizację sportową. Choć oczywiście wszyscy dawali z siebie ile mogli.

Jak zaczęła się Twoja przygoda ze sportem, z triathlonem?

J. P.: Jak każda moja historia i ta sportowa, triathlonowa jest zawiła. Sport zawsze był w moim życiu, tak trafiłam na studia na AWF, jestem też instruktorem narciarstwa. A jak zaczęła się przygoda z triathlonem? Siedząc jesienią w moim ukochanym domu w lesie, toczyłyśmy z siostrą dyskusję. Że bieganie jest modne, że niektórzy robią z tego nawet religię. Ale triathlon? Jeszcze nie aż tak popularny, ale fajny, bo jest wiele dystansów do wyboru. W czasie rozmowy doszło do tego, że triathlon faktycznie fajny, ale to już nie jest tak jak z bieganiem, że każdy może tak po prostu wystartować w zawodach. Że potrzebny jest porządny trening, kondycja, a jak już ktoś jest gruby, to raczej marne szanse. Popatrzyłam w lusterko na niemałe odbicie, uśmiechnęłam się pod nosem i powiedziałam: -Tak? To patrzcie. I tak zaczęłam szukać zawodów dla siebie, znalazłam triathlon w Gniewinie, który wtedy miał dla mnie najlepszy termin, czas i dystans. Miałam problemy techniczne z zarejestrowaniem się i skończyło się na kontakcie z organizatorami, od których później dostałam masę wsparcia.

I wtedy zaczęły się treningi?

J. P.: Zimą nie zawsze był czas na treningi z powodu pracy na stoku, więc do triathlonu w maju zaczęłam przygotowywać się w marcu. Było zabawnie, bo ze względu na moją wagę w piance czułam się jak "szynka w za ciasnym sznurku" ;), ale za to miałam dużą wyporność! Najzabawniej było, gdy kupowałam strój i nie mogłam znaleźć dla siebie rozmiaru. Widziałam jak sprzedawcy kombinowali jak delikatnie mi powiedzieć, abym kierowała się do męskiego stanowiska albo kupiła strój za granicą, ha ha ha:) Jak już pojechałam do Gniewina to stres był maksymalny, ale mety mi na szczęście nie zwinęli i udało się ostatecznie ukończyć zawody 40 minut przed założonym czasem! Dla większości zawodników 2h na dystansie 1/8, to straszliwa porażka, jednak dla mnie jak na debiut – wielka radość.

Gratuluję wyniku! No i masz ogromny dystans do siebie:)

J. P.: Dla mnie to było coś. Nawet sobie zrobiłam koszulkę z napisem "koniec wyścigu". Po drodze bardzo chudy, wręcz patyczkowy w budowie uczestnik zawołał do mnie: - Nie martw się, ja rok temu też miałem 30 kg nadwagi! Na facebooku wstawiłam sobie też zdjęcie z rowerem podniesionym do góry, takie zabawne, dla zmotywowania innych. Niektóre komentarze również były nieprzychylne. Niestety, u nas w Polsce jest masa osób krytycznie nastawionych, a osoby otyłe są często napiętnowane, gdy wychodzą biegać, pływać. Nie mówię, że zawsze i przez każdego, bo często można spotkać także wiele pozytywnych komentarzy. Jednak nie każdy jest odporny na te bardziej krytyczne. Każda osoba o większych rozmiarach niż przewidują standardy w sklepie zasługuje na szacunek, że wyszła z domu i stara się ruszać. Za granicą wygląda to inaczej, jest np. taki fanpage "Women for tri". Nigdy nie widziałam tam poniżającego komentarza, a można tam zobaczyć panie o naprawdę różnej masie. 

Ciemno, zimno i do domu daleko. Tak większość myśli o Spitsbergen.

J. P.: Tak i na pewno w jakimś stopniu tak jest, ale wszystko jest kwestią spojrzenia. Owszem jest ciemno, ale jest przepiękna zorza. Owszem jest zimno, ale potrafi ono nam zrobić przepiękne lodowe formy. Myślę, że jest to kwestia spojrzenia kto i po co tutaj przyjechał.

Jak się żyje w takim miejscu, daleko od domu?

J. P.: Na pewno każdy odbiera to inaczej. Jednym z trudniejszych momentów jest noc polarna. Mamy wtedy ograniczone możliwości wyjścia na zewnątrz, często towarzyszy temu zamieć śnieżna albo inne warunki atmosferyczne, które uniemożliwiają wyjścia lub czynią je uciążliwym. Jeśli chodzi o odcięcie od świata to nie jest takie odczuwalne, bo mamy telewizję, internet, dostęp do komunikatorów. Trudny jest moment, gdy wszelkie zapasy się kurczą i różnorodność pokarmów jest mniejsza. Tylko na początku pobytu jest ok, ponieważ pierwszą dostawę mamy we wrześniu, a potem dopiero w lipcu. Warzywa starczą na ok. 1,5 miesiąca, a potem mamy tylko mrożone. Czasem przyleci śmigłowiec i przywiezie melona albo pomarańcze. W grudniu i w marcu przylatuje do nas ksiądz, wtedy również jest niewielka dostawa warzyw i owoców, a także poczta. To są takie rzeczy, z których trzeba zdać sobie sprawę.

Jak funkcjonuje się w tak małej grupie przez rok czasu?

J. P.: Na miejscu jest niewiele osób, które pochodzą z różnych stron, są różnie wychowane. Jest 10 osób, 10 różnych charakterów, sztuką jest przez ponad 12 miesięcy utrzymać to tak, żeby ci ludzie chcieli ze sobą nadal porozmawiać i jeszcze coś razem robić.

Rok dla Ciebie to długo czy krótko?

J. P.: To też zależy jak na to patrzeć. Z jednej strony rok to kupa czasu, a z drugiej jak się jest tutaj to ten rok mija bardzo szybko. Dla nas dużo się tu dzieje i ten czas szybko mija. Dla naszych rodzin w Polsce to się strasznie ciągnie. My żyjemy w trochę innym świecie. Czasem rodziny mają pretensje do nas, że wolimy iść w teren tutaj jak jest akurat ładna pogoda, zamiast porozmawiać.

Bardziej czujesz, że coś Cię omija, bo jesteś daleko od domu czy że coś zyskujesz, bo jesteś w bazie?

J. P.: Jadąc tutaj trzeba sobie zdać sprawę z pewnych rzeczy. Że wiele spraw nas ominie zarówno tych dobrych, jak i tych złych. Docierają do nas te wszystkie informacje od rodziny i znajomych, zarówno złe i dobre i to jest jedna z trudniejszych rzeczy. Co zyskujemy ? Na pewno wiarę w siebie i swoje możliwości szeroko pojęte, że wytrzymamy w tych warunkach psychicznie i fizycznie. A w Polsce zostawiamy np. wszystkie wydarzenia rodzinne czy właśnie imprezy sportowe. Jeśli się o tym myśli intensywnie, że kurczę ile mnie omija.. to można zwariować. Człowiek uczy się tu nie myślenia o rzeczach, na które nie ma wpływu.

Niektóre osoby po pierwszej wyprawie mogłyby powiedzieć dziękuję, wystarczy. Ty pojechałaś na kolejną!

J. P.: Faktycznie nie zakładałam za pierwszym razem, że pojadę ponownie. Natomiast gdzieś w połowie pobytu taka myśl zaświtała w głowie, że fajnie byłoby tu wrócić. Kontynuacją tej myśli było to, że pod koniec poprzedniej wyprawy poznałam mojego obecnego męża i razem podjęliśmy decyzję, że na kolejną jedziemy wspólnie.

Wziąć ślub?

J. P.: Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to będzie mój mąż. Ja wyjeżdżałam, a on przyjechał na kolejną zmianę, zostawał kolejny rok. Mieliśmy więc zaledwie kilka dni, żeby stwierdzić, czy jest sens na siebie czekać czy nie. Uznaliśmy, że poczekamy, on został i czekał, a ja wsiadłam na statek i wróciłam do Polski, spotkaliśmy się ponownie po roku w Gdyni.

Spotkaliście się i co było dalej ?

J. P.: Już będąc w Gdyni stwierdziliśmy, że wracamy za rok do Arktyki. Przepracowaliśmy w Zakopanem (gdzie wtedy mieszkałam) rok i złożyliśmy papiery na kolejną wyprawę. W czerwcu mieliśmy wypłynąć ponownie do Arktyki, nie wiązaliśmy się więc na stałe z żadną pracą czy mieszkaniem.

Jak się mówi małżeńskie TAK na tle zorzy polarnej?

J. P.: Ciekawie, ha ha ha!:) Ciekawie, zważywszy, że trzeba to wszystko zrobić po angielsku. Pani gubernator, która na Svalbardzie jest jedyną uprawnioną do tego typu uroczystości, przygotowała przemówienie i zabawnie wypowiadała nasze nazwiska. Najpierw miał to być ślub kościelny, ale okazało się, że ślub kościelny jest trudniejszy, niż w Polsce. To może konkordatowy? Ale nie, bo ksiądz Marek, który do nas przylatuje dwa razy w roku jest proboszczem na Spitsbergenie, ale nie urzędnikiem. Pozostaliśmy przy ślubie cywilnym, bo to była jedyna realna możliwość. Następnie załatwianie masy dokumentów. Polskie papiery są ważne 6 miesięcy, norweskie 4 miesiące. Polskie dokumenty mieliśmy ważne do 12 grudnia. Odprawialiśmy wszystkie modły i gusła, aby helikopter doleciał, bo jego przylot był uzależniony od pogody.

Najwyraźniej wszystko się udało:)

J. P.: Cała ceremonia odbyła się 5 grudnia, przyleciała pani gubernator, ubrała się w togę. Poza nami jako jedyna miała ubrane buty, a pozostali byli w skarpetach, bo tu się głównie tak się chodzi. Pani gubernator powiedziała, co miała powiedzieć, my wyraziliśmy krótkie : „Yes, I do” potem były życzenia i pierwszy taniec. Myślałam, że mnie to ominie, ale jednak nie! Powrót będzie trudny, bo od załogi dostaliśmy kołyskę, na moje oko na co najmniej dwójkę dzieci!:) Mamy też dwa wielkie pluszowe białe niedźwiedzie - ponoć miał być to najbardziej kłopotliwy w transporcie prezent. Samo wzięcie ślubu pod zorzą polarną jest dosyć kłopotliwe, jeśli chodzi o przyszykowanie go w Polsce. Np. przygotowanie w Polsce sukni trwa przynajmniej rok. Ja telefon do pracowni sukien ślubnych wykonałam w styczniu. Powiedziałam właścicielce, że potrzebuję sukni na czerwiec, pani odpowiedziała: Acha, na czerwiec 2018? W porządku! -Nie, nie... na ten czerwiec. - Acha...  Ale gdy przedstawiłam sytuację, zgodziła się pomóc. Na przymiarkę przyszłam w ocieplanych kaloszach i zaskoczonym pannom młodym tłumaczyłam całą sytuację :) Z obrączkami też było wesoło: „Ale jak to nie pisać daty – to państwo nie wiedzą kiedy biorą ślub?” No jakby nie wiedzą : )

Klasyczny scenariusz wygląda tak, że ludzie biorą ślub i mieszkają razem w mieście. Wy póki co mieszkanie w bazie w Arktyce...

J. P.: Tak, dopóki nie zgłosimy tego oficjalnie w Polsce, możemy udawać, że nie jesteśmy małżeństwem, ha ha ha :) Wyczytałam, że jest obowiązek zgłoszenia zawartego związku małżeńskiego w ciągu 2 tygodni, więc się trochę przeraziłam. Podzwoniłam po różnych instytucjach, ministerstwach i ambasadach i dowiedziałam się, że dopóki ja osobiście się nie zgłoszę, to nikt nie wie o tym fakcie.

Czy taka wyprawa weryfikuje relację ?

J. P.: Pracujemy razem, mieszkamy razem, przebywamy razem, jest noc polarna i masa innych problemów, które wychodzą. Podczas nocy polarnej wychodzi naprawdę zło z człowieka. I jeśli się to przetrwa wszystko, to można przewidywać, że potem będzie już tylko lepiej i nic gorszego człowieka nie spotka, ale to wiadomo, różnie bywa. Na pewno jest to więc próba dla związków, tych rozerwanych również, gdzie jedna osoba zostaje w domu, a druga przyjeżdża tutaj.

Jakie zjawiska atmosferyczne możesz zaobserwować, które robią na Tobie największe wrażenie? Wiem, że widziałaś całkowite zaćmienie Słońca, Księżyca.

J. P.: Tak dokładnie, na pierwszej wyprawie było całkowite zaćmienie Słońca, a na tej całkowite zaćmienie księżyca. Najpiękniejsze są zorze, które potrafią rozświetlić całe niebo. Poza tym wszelkie formy lodowe są przepiękne, a także dźwięki, które potrafi wydawać lód oraz śnieg, na który się nadeptuje. Poza tym zwierzęta, np. lisy, które podchodzą dosyć blisko, ponieważ nie znają ludzi i się ich nie boją. Do tego niedźwiedź polarny – król Arktyki i renifery. Jest też mnóstwo ptaków. I przede wszystkim cisza. Jeśli nie wieje i nie ma jeszcze ptaków, które potrafią narobić niezwykłego hałasu kiedy przylecą, to jest niesamowita cisza. W naszym kraju jest to niespotykane, bo zawsze jest jakiś dźwięk, a tu jest cisza absolutna.

Wolisz ciszę czy dźwięk?

J. P.: Zależy od tego, co się aktualnie robi. Myślę, że każdy z nas potrzebuje chwilę oddechu od szumu i hałasu czy nawet najfajniejszych ludzi. Ale tutejsza cisza potrafi działać naprawdę wyciszająco, relaksująco. Jest to fajny moment odcięcia się od tego codziennego zgiełku, do którego już za niecałe cztery miesiące będziemy musieli wrócić.

Czego najbardziej brakuje Wam tam na miejscu, w trakcie pobytu w Arktyce?

J. P.: Ostatnio zadzwonił do mnie kolega i mówi:

- Zgadnij, co teraz robię?

- Nie mam zielonego pojęcia, możesz robić mnóstwo rzeczy! - odpowiedziałam.

- Jadę sobie do sklepu, bo mam zachciankę!

I to jest właśnie ten obraz, że jeśli tutaj komuś czegoś zabraknie czy ma zachciankę, to niestety skończyło się i nie ma.

A odwrotnie? Czego z pobytu w Arktyce brakuje Tobie, gdy jesteś w domu w Polsce?

J. P.: Na pewno brakuje mi spokoju, który tutaj jest i tego niesamowitego wyciszenia, spokojniejszego tempa życia. Tego, że można sobie jakoś dzień zaplanować i najwyżej pokrzyżuje go pogoda. Fakt, że jak człowiek po roku wraca to dopiero odczuwa, że zimowanie było męczące i chce się pojechać na urlop. Znajomi się śmieją i mówią: - przecież dopiero co byłaś na urlopie! Ponadto tutaj trzeba też być czujnym, mieć oczy naokoło głowy. Niedźwiedzie cały czas chodzą, a chodzą cicho, przemieszczają się jak chcą. Każdy polarnik zanim wyjdzie z bazy to wystawia głowę przez drzwi i okno i sprawdza czy za skałą nie czai się niedźwiedź i to samo robimy po przyjeździe do domu, ha ha ha:) Przynajmniej przez kilka dni. Docenia się małe rzeczy po powrocie. Brakuje spokoju, ciszy i stałego rytmu. Poza tym za oknem jest tak jakoś dziwnie, szaro, brzydko.

Trzymamy kciuki za kolejne wyprawy, a także za Twoje starty w triathlonie…

Rozmawiała Magdalena Gintowt-Dziewałtowska

Foto: materiały prywatne Joanny Perchaluk

Następny artykuł

Partner Tytularny Cyklu

Official Time Keeper

Official Time Keeper

Patron medialny cyklu

Organizator