##CZASnaCIEBIE, #gniewino, #imprezy, #triathlon
Na drugą randkę poszedł z dziewczyną na trening pływacki. Tam bił rekord za rekordem, a mimo to nie udało mu się płynąć nawet w jej nogach. To jednak jej nie zraziło. Dziś planują ślub, a On coraz lepiej pływa i coraz bardziej miesza w polskim triathlonie. Marzy, aby zostać najlepszym na świecie. I ma na to realne szanse. O kim mowa? O Danielu Formeli, człowieku niezwykle skromnym i pracowitym. Kalendarz ma zaplanowany niemal co do minuty. Dla nas znalazł godzinkę, aby opowiedzieć, skąd się wziął w triathlonie i jakie ma cele, oprócz ślubu, w 2017 roku.
- Jako młody chłopak startowałeś w wyścigach MTB. Po studiach poszedłeś do pracy i przerwałeś przygodę ze sportem. Nie na długo…
- Chodząc do pracy i studiując trenowałem w warunkach mniej komfortowych. Po pracy i przeważnie w nocy. Rano zbyt wcześnie zaczynałem, żeby myśleć o treningu. Wstawałem o 4. Nigdy na to nie narzekałem. Jak zacząłem pracę, to pierwszy miesiąc na budowie był taki, że wracałem do domu zjadłem obiad i szedłem spać. Dopiero po jakimś czasie zaczęło mi brakować sportu. Pomyślałem, że zacznę biegać. Nie trzeba było poświęcać dużo czasu, aby zrobić dobry trening. Kontuzja sprawiła, że pomyślałem o powrocie do roweru. Nawiązałem kontakt z Trekiem Gdynia i zostałem członkiem klubu. I tak od 2012 roku zaczęło się to kręcić. Rok później przypadkowo wystartowałem w cross duathlonie. Wyrobiłem licencję i wygrałem mistrzostwa Polski. Pojechałem na mistrzostwa świata w duathlonie i zająłem 10 miejsce. To był także czas kiedy spotkałem Jakuba Czaję. Byłem u niego na konsultacjach. Po zakończonym sezonie kolarskim zawsze z kolegami startujemy 11 listopada w Gdyni, w biegu na 10 kilometrów. To takie nasze nieoficjalne mistrzostwa kolarzy. Zająłem 3 miejsce z życiówką 31:00. Po zawodach Jakub zaproponował mi współpracę. To było dla mnie wielkie wyróżnienie. Wtedy też zdecydowałem, że jeśli tak utytułowany sportowiec, a dziś trener chce ze mną pracować, to ja muszę zrobić coś wielkiego. Postanowiłem, że zrealizuję marzenie…
- Jakie to marzenie?
- Zawsze chciałem zostać zawodowym triathlonistą, sportowcem.
- Co zadecydowało o zmianie pracy inżyniera na sportowca?
- Tak jak mówiłem, chciałem być sportowcem. Jak miałem urlop zakładałem dresy, trenowałem i czułem się jak zawodowiec. Niestety, po trzech tygodniach musiałem przerywać tę przygodę i wracać do codzienności. Wszystko zmieniło się jak rozpocząłem współpracę z Jakubem. Zdecydowałem, że rozpocznę poszukiwania sponsorów i poważnie traktować sport. Wysłałem ponad tysiąc maili z ofertą do różnych firm. Nie wysyłałem ich na ślepo, ale po analizie, sprawdzając m.in. różne rankingi. Efekty niestety, były marne. Dopiero prywatne poszukiwania wśród znajomych m.in. na facebooku przyniosły efekt i udało mi się pozyskać sponsora, któremu jestem bardzo wdzięczny. To był też ten moment, kiedy strój inżyniera zamieniłem na strój sportowca.
- Zmieniły się także obciążenia na treningach?
- Wcześniej jako amator i pracownik trenowałem po 18 godzin tygodniowo. Średnio 6 dni w tygodniu, po 3 godziny dziennie. Od kiedy zaczęliśmy współpracować z Kubą to miałem cały dzień na trening, ale po nich miałem znacznie mniej sił. To jednak nie wynikało z obciążeń, bo trenowałem znacznie mniej. 7 – 12 godzin tygodniowo, maksymalnie 15 godzin tygodniowo. Główną różnicą był rodzaj treningu. Na początku, kiedy Jakub przygotowywał mnie do wspomnianego Biegu Niepodległości w Gdyni, jeszcze w roli konsultanta, to poprzez wzbogacenie zakresu ćwiczeń organizm dostał takiego bodźca, że poczułem niesamowity progres. Wybiegałem życiówkę. I właśnie na tym polegała główna różnica. Intensywność kosztem objętości. Warto jednak dodać, że mniejsza objętość służyła nauce. Miałem poznać czym rożni się trening amatorski od zawodowego.
- To jaka jest różnica?
- Amator myśli sobie, że chciałbym trenować jak zawodowiec. Dochodzi do wniosku, że skoro sportowiec tak trenuje i jest dobry, to on też będzie. I to się wydaje logiczne. Zawodowcy jednak przestrzegają, aby tak nie robić. Amatorom trudno w to uwierzyć. Pytają dlaczego mam tak nie robić, skoro daje radę. Ja dopiero po trzech latach doszedłem do poziomu, który pozwalał mi trenować więcej i intensywniej. Właśnie jak zawodowiec. To jest związane z wieloma czynnikami. Chociażby odpoczynkiem, regeneracją. Inna różnica jest taka, że trener rozpisuje plan działania i ma do tego większy dystans i wiedzę. Obciążenia treningowe są dopasowane do zawodnika. Kiedy sam trenowałem rozpisywałem treningi kierując się samopoczuciem. Jak byłem wypoczęty to ciężki trening, jak byłem zmęczony lekki. A to nie ma większego sensu. Kolejna różnica to wiedza, którą dysponuje trener, a którą zawodnik.
- Powiedziałeś, że lubisz stawiać sobie cele, a nie masz marzeń. Naprawdę?
- Tak było kiedyś, jak byłem młodszy. Wolałem stawiać sobie cele, bo to było bardziej realne i mobilizowało mnie do ciężkiej pracy. Marzenie były zbyt odległe. Teraz już chyba jednak potrafię marzyć…
- To o czym marzysz?
- Na pewno marzeniem każdego sportowca są najbardziej wartościowe wygrane takie jak na Igrzyskach Olimpijskich, Mistrzostwach Świata czy Europy. Marzeniem jest być najlepszym na świecie. I to dziś jest także moje marzenie.
- A jakie masz cele na rok 2017?
- Celem na ten rok jest wejście na wyższy poziom. Chciałbym złamać 4 godziny na dystansie połówki. Jednak nie potrafię podać daty kiedy to się stanie. W zeszłym roku kiedy przez długi czas ciężko chorowałem, brałem jeden antybiotyk za drugi nauczyłem się patrzeć na życie z większą pokorą. Tak więc cel jest, ale daty nie ma. Chciałbym także poprawiać cały czas pływanie, które jest moją najsłabszą stroną. Właśnie z tego powodu w triathlonie nie decydowałem się do tej pory startować jako zawodnik PRO. Wykonaliśmy z Przemkiem kawał dobrej roboty i dlatego postanowiłem z trenerami, że w 2017 roku także w triathlonie, podobnie jak w duathlonie, będę starować jako PRO.
- Jakie były Twoje początki w triathlonie?
- (Śmiech) Mój pierwszy start, to nawet nie wiem czy można nazwać triathlonem. W 2012 roku wystartowałem na dystansie 1/12 Ironmana. Zapisałem się kilka dni przed zawodami. Trochę z przypadku. Kupiłem sobie nawet strój startowy nie wiedząc, że triathloniści pływają w piankach. Płynąłem każdym znanym mi stylem. Wyszedłem na brzeg prawie ostatni. Po rowerze, jechałem na MTB, byłem szósty, a po bieganiu czwarty. Wtedy też pomyślałem: Pływam źle, ale przeżyłem. Czułem się jak karp w sklepie. Drugi start w triathlonie był dwa lata później w Gdyni na połówce. Od sześciu miesięcy trenowałem zawodowo i przygotowywałem się do mistrzostw świata w duathlonie. Z trenerem ustaliliśmy, że decyzję o stracie podejmiemy tydzień przed zawodami, uzależniając to od mojego pływania. Jak poszliśmy na trening w Zatoce Gdańskiej to Kuba stwierdził, że była masakra. Stwierdził jednak także, że wystartuję, bo przecież muszę się kiedyś nauczyć i przełamać. Płynąłem w tempie 1:59 na sto metrów. Byłem dumny, że udało się złamać dwie minuty. Niestety, z wody wyszedłem na 648 miejscu. Po rowerze byłem 12, a na mecie zameldowałem się 8. Nawet miałem wtedy pierwszy czas roweru, lepszy niż starszy z braci Raelertów, Andreasa . Dodatkowo byłem drugim na mecie Polakiem zaraz za Kacprem Adamem. Skończyłem z czasem 4:11 i można powiedzieć, że było wow.
- Kilka dni temu wystartowałeś w Torus Triathlon In Da House w Gdańsku. W pierwszej edycji wygrałeś, w drugiej nie startowałeś, a w trzeciej niemal do ostatniego momentu nie było wiadomo czy wystartujesz gdyż miałeś połamany duży palec u nogi. Jak oceniasz start?
- Bardzo się cieszę, że się udało wystartować mimo problemów. Do biegania wróciłem zaledwie dziesięć dni przed zawodami. Strasznie mnie nosiło, ale Kuba nie pozwalał wcześniej trenować. Jednak to co sprawiło mi najwięcej radości to pływanie. Tak jak wcześniej już mówiłem, to moja słaba strona. Pod koniec ubiegłego roku rozpocząłem współpracę z Przemkiem Czokowem (wielokrotny medalista mistrzostw Polski i trener medalistów – dop. red.). Jest on moim piątym trenerem pływania i mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że wreszcie trafiłem na takiego specjalistę jakim jest Jakub Czaja w bieganiu. TTIDH był sprawdzianem w jakim jestem miejscu. Rower i biegania nie jest wymierne, a pływanie tak. Tutaj o wyniku w znacznym stopniu decyduje technika. Popłynąłem w średnim tempie 1:33 na sto metrów. Dwa lata wcześniej ten czas był gorszy o 22 sekundy. Wtedy wyszedłem z wody chyba ostatni i przez cały czas goniłem rywali. Udało mi się to dopiero na bieganiu.
- Ale nie obyło się wtedy bez przygód?
- Tak to prawda. Goniąc rywali rozpędziłem bieżnię mechaniczną do 20,5 km na godzinę. Okazało się, że sprzęt nie był przygotowany na takie prędkości i wysiadł.
Od lewej: Jakub Czaja, Daniel Formela i Przemysław Czoków
- Zagotowałeś się wtedy i gdyby nie Marcin Waniewski, który jako konferansjer potrafił trochę rozładować atmosferę, to nie wiadomo jak to by się skończyło…
- (Śmiech) To prawda, że byłem bardzo zdenerwowany. To też była dla mnie dobra lekcja. Na szczęście był Wania, a organizatorzy zaliczyli wyniki zawodów z chwili kiedy doszło do awarii bieżni.
- Właśnie z tego powodu obawiałeś się startu w tegorocznej edycji Torus Triathlon In Da House?
- W związku z doświadczeniami sprzed dwóch lat organizatorzy wprowadzili ograniczenia prędkości do 18,9 km/h. Jak wyczytałem to w regulaminie to się zmartwiłem. „No, jak odbierają mi największy mój atut. Przecież ja na bieganiu odrabiam stratę do rywali” – pomyślałem. Wśród rywali był Bartek Banach, świetny kolarz i mój atut, siła w tej dyscyplinie mogłaby nie wystarczyć, aby nadrobić starty z pływania. To oznaczało, że mogę nie wygrać
- Ale okazało się inaczej…
- Kiedy wyszedłem z wody i biegłem do strefy zmian, przede mną zobaczyłem Tomka Spaleniaka i Wojciecha Łachuta. Pomyślałem: zaraz, zaraz skoro oni biegną tuż przede mną to znaczy, że jest nieźle. Przed zawodami zakładem że popłynę poniżej 12 minut. Wsiadłem na rower i zobaczyłem, że nie mam dużej straty do Bartka Banacha. Starałem się robić swoje. Pojechałem ze średnią mocą około 330 W. Udało mi się wyprzedzić Banacha. Zbliżyłem się do prowadzących Pawła Juśkiwa i Pawła Miziarskiego. Kiedy trenażer pokazał mi 20 km natychmiast pobiegłem w stronę bieżni.
- Raczej poleciałeś…
- Liczyła się każda sekunda, tak więc kiedy zobaczyłem na drodze do mojego stanowiska przeszkodę przeskoczyłem kilka puf, na których ustawione były pudełka z naszymi butami. Jak sobie teraz o tym pomyślę, to się uśmiecham, ale wtedy, w butach spd, kilka dni po wyleczeniu złamanego palca mogło to niezbyt rozsądnie wyglądać. Kiedy już znalazłem się na bieżni mechanicznej od razu zacząłem biec z maksymalną prędkością 18,9 km/h. Pilnowałem, aby jej nie przekroczyć, aby nie doszło do awarii sprzętu. Kiedy po 800 metrach objąłem prowadzenie nie chciałem ryzykować i biegłem już tak aż do mety. Cieszę się szczególnie, że poprawiłem na tyle pływanie, że nie musiałem już ryzykować na bieganiu.
- Zostajemy przy triathlonie, ale chciałbym zadać Ci bardziej osobiste pytanie. Jak Twoje treningi i wyjazdy znosi narzeczona?
- Myślę, że bardzo dobrze. Po pierwsze bardzo mało wyjeżdżam. Jestem regionalnym patriotą i nie lubię wyjeżdżać. Jestem Kaszubem, urodzonym w Wejherowie, mieszkającym w Gdyni. Uwielbiam trenować na naszych terenach. Kiedy trener proponował mi wyjazdy na obozy w miejsca gdzie jest cieplej, to ja zawsze wolałem zostawać tutaj. Zawsze bez problemów znajdowałem sobie jakąś ścieżkę, kawałek drogi żeby zrobić trening.
- A jak jest z treningami? Tych jest dużo.
- Często zdarza się, że trenujemy razem. Popołudniami jak Gosia wróci z pracy lub w dni wolne. Jedziemy do Sopotu na pętle Reja lub w Gdyni na ścieżkach. Gosia także startuje w triathlonie.
- Jak się poznaliście?
- To zabawna historia. Zanim rozpocząłem naukę na Politechnice Gdańskiej, to studiowałem psychologię, którą studiowała także Gosia. Widywaliśmy się na korytarzach na uczelni, ale się nie poznaliśmy. Dopiero dzięki Kubie poznałem Gosię, która trenowała u niego.
- To Jakub Czaja w Twoim życiu pełni rolę nie tylko trenera, ale także swatki?
- A nawet więcej. Jest także moim przyjacielem - niczym brat, dietetykiem… Mógłbym długo tak wymieniać kim jeszcze.
- Dobrze sobie to wymyślił poznając Cię z Gosią
- (Śmiech) Tak naprawdę to połączył nas sport i zamiłowanie do niego. Na druga randkę poszliśmy na trening pływacki. Gosia dobrze pływa, kiedyś trenowała. Pamiętam, że przepłynęliśmy wtedy 1800 metrów, a ja za wszelką cenę próbowałem jej dorównać. Nie chciałem w oczach dziewczyny słabo wypaść. Prawda jest jednak taka, że mimo, iż biłem życiówkę za życiówką, to zbyt długo nie udawało mi się płynąć nawet w jej nogach. Jak się domyślasz dla mnie jako faceta to była dołująca sytuacja. Na szczęście to nie miało dla niej chyba większego znaczenia. Warto dodać, że to dzięki Gosi poznałem Przemka Czokowa i rozpocząłem z nim współpracę.
Daniel Formela z narzeczoną Gosią
- Kiedy planujecie ślub?
- Na początku września tego roku. Niebawem minie rok od naszych zaręczyn. Można powiedzieć, że przygotowania trwają w najlepsze. Ostatnio ustalałem kalendarz na 2017 rok i trzeba było wszystko dopasować, poukładać.
- Wspomniałeś, że studiowałeś psychologię. Czy to w jakiś sposób pomaga Ci w sporcie?
- Zdecydowanie. Kiedy byłem w liceum i myślałem o studiach to wiedziałem, że na pewno nie będzie to AWF. W przygotowaniach wtedy pomagał mi mój przyjaciel Wiktor Wróblewski. To właśnie on nauczył mnie życia. Gdyby nie on, to nie byłbym sportowcem. Spotkaliśmy się w klubie Flota Gdynia. Zaszczepił we mnie chęć poszerzania wiedzy. Przekonywał, że aby być lepszym sportowcem i wbrew stereotypom, że sportowiec nie ma nic wspólnego z wiedzą, musze się uczyć. Dzięki niemu dużo czytałem m.in. o wydolności, treningu czy fizjologii. Wiktor przekonał mnie, że siła sportowca rodzi się w głowie, a psychologia w tym pomaga. Wybrałem takie studia, bo wiedziałem, że będąc sportowcem nie będzie łatwo. Już w szkole średniej, kiedy trenowałem kolarstwo i miałem indywidualny tok nauczania nie byłem zbytnio lubiany przez kolegów. Wkurzało ich, że nie muszę tak jak oni chodzić do szkoły. Trudnych momentów w życiu później nie brakowało, ale to właśnie psychologia pomogła mi wiele z nich przeżyć. Wielu moich kolegów, znakomitych sportowców, którzy byli dużo lepsi ode mnie nie dało rady. Ja kontynuuję przygodę. Cały czas starałem się zostać przy sporcie. Ukończyłem jedne studia, rozpocząłem drugie, jednocześnie trenując. Po studiach zaczęła się praca i rzuciłem sport, ale chyba mogę powiedzieć, że dzięki psychologii wróciłem do sportu, bo potrafiłem uwierzyć w siebie.
- Wystartujesz w Gniewinie w cyklu Triathlon Energy. Czy to znaczy, że chcesz być najszybszym góralem na Pomorzu?
- ?
- W Gniewinie oprócz rywalizacji na dystansach 1/8, ¼ i połówki oraz w sztafetach będzie także specjalna nagroda dla zawodnika i zawodniczki, którzy najszybciej wjadą na prawie dwukilometrowy podjazd, gdzie w niektórych momentach nachylenie drogi ma nawet 9 procent.
- Nawet nie wiedziałem o tym, że jest taka nagroda. Wystartuję w Gniewinie na dystansie „ćwiartki” gdyż to będą zawody na moim podwórku. Moi rodzice mieszkają w miejscowości oddalonej o 12 kilometrów.
- Będziesz gościnny?
- Nie mam mowy. Raz w życiu na zawodach odpuściłem. Podczas wyścigu w Elblągu kolega poprosił mnie, aby pozwolił mu wygrać, bo wtedy on wygra klasyfikację generalną. Ja nie rywalizowałem w „generalce” tak więc pomyślałem dlaczego nie. Już na mecie okazało się, że nawet gdyby był drugi wygrałby cały cykl. Wkurzyłem się i powiedziałem, że nigdy więcej. W Gniewinie na pewno nie będę odpuszczał. Dam z siebie wszystko.
Rozmawiał Marcin Dybuk
Foto archiwum prywatne Daniela Formeli